Berlińska depresja Andy Rottenberg

Andę Rottenberg uwielbiam pasjami. Imponuje mi jednak nie tylko jej autorytet w dziedzinie sztuki (chociaż naprawdę nie mogę się doczekać aż ktoś wreszcie zdecyduje się wydać jej wybór tekstów o sztuce), ale najbardziej jej mocny charakter i niekonformistyczne podejście do życia. W oczekiwaniu więc na wymarzony zbiór szkiców o sztuce, rzuciłam się na berliński dziennik Rottenberg.

IMG_4978

Całkiem niedawno, bo przed rokiem, przeczytałam poprzednią książkę Rottenberg, Proszę bardzo. Była to lektura bolesna, która na długo zostaje w pamięci, a jej puentą można uznać wniosek autorki, że każdy ma w życiu to, na czym mu najmniej zależy.  A przynajmniej mnie to zdanie z książki bardzo mocno zapadło w pamięć. Pomyślałam sobie wtedy, że może faktycznie tak się układa, że w życiu najczęściej nie dostajemy tego, czego najbardziej byśmy chcieli.

Dzisiaj jednak, po przeczytaniu Berlińskiej depresji, mam nieco inne przemyślenia. Rottenberg straciła syna, Mateusza, ale nie została sama. Mateusz pozostawił po sobie dwoje dzieci, Zosię i Cyryla, z którymi Rottenberg nie straciła kontaktu, z którymi spędza Święta, i z których matkami się przyjaźni. Ma więc rodzinę, trochę niestandardową, ale są to ludzie dla niej ważni, i dla których i ona jest ważna (do takich wniosków dochodzę po przeczytaniu dziennika).

Może więc los nie tyle nie daje nam tego, na czym nam najbardziej zależy, ale daje to nie w taki sposób, i nie zawsze tak, jakbyśmy sobie to wyśnili? W końcu ludzie tańczący na pożeganlnym przyjęciu w Wissenschaftskolleg zu Berlin, ci, którzy przyszli tam z rodzinami, niekoniecznie są tacy szczęśliwi, na jakich wyglądają. Rzadko inni mają takie życia, jak my myślimy, że mają.

To, co mnie ujęło w tej książce, to właśnie ludzie, którymi otacza się Rottenberg. Dlatego też dość mocno rozeźliła mnie recenzja Berlińskiej depresji w „Polityce”. Piotr Sarzyński dochodzi tam do wniosku, że chętniej by przeczytał takie zapiski, gdyby spisane zostały przez Donalda Trumpa czy Micka Jaggera. Sorry, ale ja nie bo wcale nie uważam, że Donald Trump czy Mick Jagger spotykają się z ciekawszymi ludźmi niż Rottenberg. Najbardziej jednak zabolał mnie w tej recenzji komentarz do Rottenbergowego wpisu z dnia 17 stycznia 2016 roku: „Urodziny Joli. Nawet nie mogę do niej zadzwonić, ponieważ moja komórka utraciła zasięg. Mówi mi, że brak sieci”. Piotr Sarzyński chciałby dodać „No i?…” jakby w ogóle nie przeczytał książki i nie zauważył kontekstu, zapisków o odchodzeniu ludzi i wspomnień o tych, co odeszli. Bo czasami to, że nie mamy sieci i nie możemy zadzwonić do przyjaciółki jest najważniejsze.

Chociaż oczywiście fragmenty, w których Rottenberg komentuje naszą sytuację polityczną czyta się ze sporą satysfakcją. Szkoda tylko, że taką gorzką.

3 myśli w temacie “Berlińska depresja Andy Rottenberg

  1. Przede wszystkim cudownie Cię znowu czytać.;)

    Czytałam tę recenzje i byłam niemile zaskoczona. Czy to możliwe, żeby AR napisała złą książkę? Twoja notka pocieszyła mnie, za jakiś czas rozejrzę się za „Berlińską…”.

    Słyszałaś na pewno, że „Proszę bardzo” zostało adaptowane na scenę?:)

    Polubienie

    1. Dzięki ;)
      Recenzję w „Polityce” uważam za aragonacką, z takiej arogancji powinno się wyrastać.
      O adaptacji „Proszę bardzo” nie słyszałam, dzięki za cynk! Jak będzie jeszcze na jesieni, to postaram się wybrać :)

      Polubienie

Dodaj komentarz